Hej :)
W szkole okej, co prawda wpadają mi same trójki z matematyki :( Nigdy nie zrozumiem matematyki. Nigdy! Nie ma znaczenia ile bym miała korepetycji - po prostu lepiej mi idą przedmioty humanistyczne.
Pewnie wszyscy oglądali i znają film - ja przyznaję dopiero obejrzałam go w sobotę. A podobno klasyk :))
Mówi się, że Nowy Jork, o którym tak pięknie śpiewał
Frank Sinatra,
to magiczne miasto, w którym życie toczy się 24 godziny na dobę, a na
stosunkowo niewielkiej powierzchni stykają się ze sobą ludzie różnych
kultur, przeżywający osobiste tragedie i dramaty, pozornie nie związani
ze sobą, ale razem tworzący ten wielki, tętniący życiem organizm.
Wszyscy mają nadzieję, że to właśnie tu, w tym niezwykłym miejscu,
odnajdą szczęście.
Holly
Golightly również szukała szczęścia, uważając, że znajdzie je tam,
gdzie będzie się czuła równie dobrze, jak u Tiffany'ego – w miejscu,
gdzie "nie może zdarzyć ci się nic złego", jest cicho, elegancko i
bezpiecznie. Wówczas nadałaby imię swemu kotu, kupiła meble i rozpoczęła
"normalne" życie. Tymczasem była outsiderką, zagubioną w obcym świecie
dziewczyną, pozostającą cały czas "w podróży". Tak było do chwili, kiedy
poznała podobnego do niej człowieka, tytułującego się zaszczytnym
mianem pisarza, młodego mężczyznę Paula Varjaka. W Nowym Jorku nie
znalazłaby się dwójka ludzi bardziej podobnych do siebie. Połączyło ich
identyczne spojrzenie na świat, filozofia życiowa, a nawet sposób
zarobkowania – oboje bowiem utrzymywali się z pieniędzy (niekoniecznie
darowanych zupełnie bezinteresownie) przez bogatych mężczyzn bądź
eleganckie damy z nowojorskiej socjety. Pomimo tego Paul był mądrzejszy i
w pełni zdawał sobie sprawę z okrucieństwa świata, wiedząc
jednocześnie, że nie da się przed nim uciec. Bo Holly uciekała przez
szereg lat, kolejno opuszczając ludzi, na których jej kiedykolwiek
zależało. Postępowała tak ze strachu. Sądziła, że miłość uzależnia
ludzi, a ona cały czas wierzyła, że kiedyś poczuje się naprawdę wolna.
Może nastąpi to w dalekiej Brazylii lub w Meksyku, gdzie wraz ze swym
bratem Fredem planowała założyć hodowlę koni. Nie pojmowała, że człowiek
nigdy nie osiągnie pełni wolności, a prawdziwe szczęście może dać mu
jedynie miłość. I pewnie obudziłaby się pewnego słonecznego, sennego
poranka uświadamiając sobie, że zmarnowała ostatnią szansę i kolejnej
już nie dostanie. Uratował ją Paul. Tajemniczy człowiek bez przeszłości.
Nieszczęśliwy mizantrop, do czasu przeprowadzki do kamienicy
dziewczyny, z rozrzewnieniem wpatrujący się w gwiazdy. Nie żaden
"szczur" czy "superszczur", jak kwalifikowała ich Holly, ale Mężczyzna.

Pewien etap bajki o Kopciuszku się zakończył. Choć może nie był to
Kopciuszek, ale baletnica balansująca na linie w objazdowym cyrku. Na
jej miejscu pojawiła się szczuplutka dziewczyna w długiej, czarnej
sukni, wielobarwnymi pasemkami we włosach i cygaretką w dłoni. Ale tym
razem miała światło w oczach i Kota O Pewnym Imieniu na rękach.
Przynajmniej dwójka ludzi w Nowym Jorku znalazła szczęście. A to już bardzo dużo.
Ja natomiast nie wiem, czym bardziej się w owej baśni zachwycać. Czy może
Audrey Hepburn, kruchą, eteryczną i delikatną. Może cudowną muzyką Henry'ego Manciniego, nadwornego kompozytora Blake'a Edwardsa,
który komponował dla niego najładniejsze melodie i pozostał mu wierny
przez wiele lat. Ale najbardziej chyba lekkością, ale i przewrotną
mądrością opowiadania Trumana Capote'a , na podstawie którego nakręcono film. Wspaniały film o poszukiwaniu swego miejsca w świecie.
